czwartek, 15 grudnia 2016

Rozdział 2 Georgia

8 komentarzy:
Dziś dość pechowy dla Georgii dzień. Ale zawsze mogło być gorzej! Wiem, że nie piszę dobrych scen akcji, właśnie dlatego chcę aby pojawiło się ich dużo. Nie oszukujmy się, to fanfik, nie musi być idealny, chcę się za jego pomocą czegoś nauczyć. Część scen wydaje mi się nierozwinięta, ale pozostawiam to do Waszej oceny. Wskazujcie wątki, które wydają się pominięte. I komentujcie walki. Zawsze wydają mi się beznadziejne.
Jestem dumna, że zyskałam wartościowych czytelników, którzy dodają od siebie pomocne uwagi. Dziękuję Sajdi, Annabell di Angelo i Imagine Warrior. Liczę, że z czasem będę popełniała mniej błędów.
Dostałam też pierwszy spam, który pięknie widnieje w Spamowniku! Zrobię kolekcję tego typu komentarzy.


Zebranie obozowiska i przygotowanie się do dalszej podróży nie zajęło mi wiele czasu. Sprawdziłam czy nie ma nigdzie potworów, po czym wyjrzałam na zewnątrz. Nikogo nie było. Wyjęłam resztę Sevendaysa i jadłam go, powoli idąc poboczem. Nieważne, że droga była zbyt wąska dla samochodów, chodzenie środkiem nie leżał w mojej naturze.
Rozmyślałam o rozmowie z Cristianem. Jego propozycja, co do wspólnej wędrówki wydawała się miłą odmianą.
Napiłam się jeszcze wody, która jeszcze nie wystygła po cieple zaklęcia. Czułam czyjś wzrok na sobie. Sprawdziłam „radar”, nic. Wyjęłam sztylet z pochwy i obróciłam się szybko. Kilkanaście metrów za mną stała jakaś dziewczyna, zapewne śmiertelniczka, i z niepokojem patrzyła na mój sztylet. Chyba widziała go w prawdziwej formie.
Mogła mieć co najwyżej dwanaście lat. Rude włosy zaczesała w dwie kitki i założyła żółtą opaskę, zupełnie nie pasującą do fioletowej kurtki i bordowych spodni. Na rękach miała bransoletki z żyłek, głównie w kolorach flagi USA.
Odłożyłam broń do pochwy i włożyłam do kieszeni, nie nosiłam rękawiczek, bo ciężko utrzymać miecz w śliskim materiale, a tym bardziej precyzyjnie kierować mgłą, która w moim przypadku wydostawała się zawsze dłonie. Niezbyt dobrze mi to szło i z gołymi rękami. Nie rozumiałam tego zupełnie.
– Kim jesteś?! – spytałam ostro.
Dziewczynie ciężko było otrząsnąć się z szoku na widok broni, ale odpowiedziała:
– As-Astrid McMillan.
Podeszła do mnie, ostrożnie wyciągając dłoń, którą bez wahania uścisnęłam.
– Georgia.
Chwilę milczałyśmy, nie widziałam, jak wytłumaczyć ten sztylet.
– Jesteś półboginią, prawda? – spytała, a ja wybałuszyłam oczy.
– Skąd wiesz? – Uznałam, że nie ma co kłamać.
– Masz sztylet z niebiańskiego spiżu – stwierdziła.
– Wymieszanych z cesarskim złotem i stygijskim żelazem, wypalonych w Flegtonie – sprecyzowałam, aby zbić ją z tropu.
– Nie wiem, czym jest „flekston” i te dwa metale. A zresztą nieważne… Moja przyrodnia siostra jest córką Hefajstosa i opowiadała mi o nich. Jesteś na misji w Obozie Herosów? – spytała podniecona.
– Nie jestem z Obozu Herosów – rzekłam przez zaciśnięte zęby.
To miejsce denerwowało mnie jak nic innego. Jeden chłopak, blondwłosy syn Hermesa z wielką blizną na twarzy, okradł mnie z bardzo cennego towaru, jednej z kulek prawdy. Każda odpowiadała na jedno, wybrane pytanie. Potrafiły doradzać, przepowiadać przyszłość, zdradzać przeszłość. I o tego żaden bóg nie potrafił ich kontrolować!
– Och… – Mina Astrid widocznie zrzedła. – To skąd?
– Wędruję, zabijam potwory, zabieram łupy, sprzedaję je. Mieszkam tam, gdzie chcę, nie mam misji, którą muszę wykonać. W tej chwili idę do Westover Hall.
– Ja też, to jakiś kwadrans drogi stąd, mama poprosiła o wypisanie mnie z internatu, bo koleżanki zawsze robiły mi coś wrednego. Obcinały włosy, malowały twarz, niszczyły ubrania. Gdy w nocy wrzuciły mnie pod prysznic z lodowatą wodą, tak się rozchorowałam, że teraz mieszkam w domu – mówiła tak szybko, że ledwo rozumiałam, ale przynajmniej zaczęła iść w odpowiednim kierunku. – Nauczyciele próbowali mnie przenieść a je zdyscyplinować, ale to nic nie dawało…
Na wzmiankę o nauczycielach ożywiłam się. To oni najczęściej straszyli w szkołach.
– Nie wiesz może, który z nich może być potworem? Najczęściej to ten najwredniejszy w stosunku do uczniów.
– Pan Cierniak, zastępca dyrektora jest okropny…
Zaczęła się na ten temat rozwodzić, a ja w pamięci notowałam informacje. Gdy skończyła dostrzegłam oszronione urwisko, na którym stała szkoła.
Budynek wyglądał jak zamek Voldemorta. Zbudowany z czarnego kamienia, z wieżyczkami i okienkami strzelniczymi oraz dwuskrzydłową drewnianą bramą, stał na tle pochmurnego nieba i oceanu.
– A kto jest twoim boskim rodzicem?
– Hekate – odparłam.
– Ta od Mgły?
Westchnęłam rozdrażniona.
– Tytanida magii, rozdroży i Mgły. Z naciskiem na to pierwsze.
– Jesteś czarodziejką?
– Znam trochę przydatnych zaklęć, ale mój brat Abrakas jest lepszy. Ulubieniec mamusi i te sprawy.
– Rozumiem.
Szłyśmy chwilę w milczeniu. Zaburczało mi w brzuchu, co Astrid musiała usłyszeć.
– Jesteś głodna? Mama zrobiła mi kanapkę z serem żółtym, której nienawidzę.
– Chętnie.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wzięłam bułkę. Wgryzłam się w nią powoli, rozkoszując się miękkością pieczywa.
– Podasz mi godziny dzwonków na przerwy? – zapytałam.
Kiwnęła głową, więc podałam jej kartkę i długopis. Papier położyła na prawej dłoni, a lewą pisała, mimo to jej pismo było bardzo równe i zaskakująco ładne. Oddała mi przedmioty i ruszyłyśmy w stronę drogi, aby wspiąć się na urwisko.
Okazało się, że biegła całkiem okrężnie, a przez mnie Astrid miła mało czasu. Wyszukałam w torbie kawałek drewna z obrazkiem i kazałam koleżance się zatrzymać.
– Zdejmij na chwilę plecak. Masz taśmę.
– Jasne, tylko szybko! Muszę się jeszcze potem przebrać w mundurek – ostrzegła.
Odcięłam kilka skrawków sztyletem i przylepiłam zwój do kurtki dziewczyny.
– Załóż plecak na brzuch – poinstruowałam.
Wykonała szybko polecenia, a ja wypowiedziałam zaklęcie πέτομαι, jedno z nielicznych greckich jakie znałam. W miejscu rysunku pojawiły się wielkie, białe skrzydła i zaczęły trzepotać. Astrid oniemiała.
– Leć! – rzekłam. – Mów po prostu gdzie.
– Góra – pisnęła. – Przód, stop, prawo, stop, na ziemię.
Skrzydła posłusznie wykonywały jej polecenia. Był to ten specyficzny rodzaj zaklęć, którymi mogły sterować wszystkie istoty, ale aktywować i dezaktywować jedynie magiczne.
Gdy stanęła na ziemi, krzyknęłam: prohibere, przeciwzaklęcie po łacinie,  i tabliczka upadła na ziemię.
– Teraz zrzuć ją!
Astrid podniosła kawałek drewna i podeszła do urwiska, po czym na moich oczach schowała ją do plecaka i uciekła:
– Co mi zrobisz? Wy, herosi, podobno nie możecie walczyć ze śmiertelnikami. Twoja broń przejdzie przeze mnie, jak przez hologram.
Zaśmiała się i odbiegła.
– Wracaj! – krzyknęłam, oddałam jej jedyne zaklęcie lotu, jakie miałam!
Powiedziałam kilka przekleństw i ruszyłam okrężną drogą do szkoły. Przynajmniej miałam jakiś powód, aby włóczyć się po szkole bez mundurka. Uznałam tę sprawę za najważniejszą. Tak trudne zaklęcia nie rosną na drzewach, co z tego, że zrobiono je na drewnie?
Wdrapując się na klif rozmyślałam nad przeróżnymi przekleństwami, którymi uraczę tę mlautKą śmiertelniczkę. Jaka byłam naiwna! Nie powinnam bratać się z ludźmi, to się zawsze źle kończyło.
Zerknęłam na zegarek i godziny dzwonków. O ile mnie nie okłamano, powinien wybić za kilka minut. Pośpiesznie pobiegłam wzdłuż ogrodzenia i znalazłam się przed otwartą bramą.
Ostrożnie przekroczyłam ją i wkroczyłam na dziedziniec. Skupiłam się na obecności potworów. Poczułam jednego z nich. Mimo iż był to zapach dało się go dostrzec nosem, oczami i skórą, jako złe uczucie jednak wyczuwalnie nie nasze. Obrzydlistwo.
Zdjęłam kurtkę i weszłam do szkoły. Na brzuchu miałam doszyte kartki z runami. Sztylet przydawał się tylko w sytuacjach awaryjnych, nigdy nie uczyłam się nim władać na poważnie.
Ruszając korytarzem, związałam włosy w niskiego, płaskiego koka, aby znowu nie zostały zniszczone. Ponownie włączyłam „radar”. Trochę w górę i na skos. Powoli zbliżałam się do schodów.
Zaczęłam wyczuwać coś jeszcze. Półbogowie? Dwójka bardzo silnych lub trójka normalnych sądząc po wibracjach na czole. Położyłam dłonie na zaklęciach i wspinałam się szybciej. Gdy weszłam na górę usłyszałam beczenie – satyr.
Zbliżyłam się do drugich drzwi na prawo, sali numer 47. Przyłożyłam oko do zamka. Satyr osłaniał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, zapewne po drugiej stronie stał potwór.
Oboje dzieci miało bladą oliwkową cerę, czarne włosy i grymas przerażenia na twarzy. Chłopiec kurczawo zaciskał palce na niedużym pudełku z grą, a dziewczyna starała się go zasłonić.
Na pryszczatej twarzy satyra malowała się zaciętość pomieszana z niepewnością. Współczułam mu. Obóz Herosów wysyłał biedne duchy natury, aby narażały się potworom i zabierały herosów. A one tylko chcą szukać Pana!
Wygrzebałam zaklęcie niewidzialności i rzuciłam je na siebie. Niestety było tylko jedną ze znalezionych jednorazówek, do tego papierowych. Cóż, trzeba sobie radzić. Powoli otwarłam drzwi, licząc, że potwór nie zauważy.
Poszczęściło mi się. Zobaczyłam lwa ze błoniastymi, czarnymi skrzydłami i również ciemnym ogonem pokrytym gęsto kolcami. Tym, co najbardziej zwracało uwagę był wzrost. Około dwa metry długości i jeden szerokości. Wzdrygnęłam się.
Spróbowałam Mgły, aby zamaskować zapach i dźwięk. O ile nikt nie wiedział o mojej obecności mogło pójść łatwo. Zmienić choć odrobinę coś, co jest widzialne – tego nie potrafiłam.
Wyciszyłam pomieszczenie pierwszym zaklęciem, po czym oderwałam je i schowałam do niewidzialnej torby.
– Za nic się do niego nie przyłączą! – krzyczał satyr.
– Zobaczymy, wpierw wgryzę się w koźlinę, potem zobaczymy czy zrobię deser z półboga. Sojuszników naturalnie nie tykam – mówiła mantikora, akcentując ostatnią sylabę.
– Nigdy! – pisnął chłopczyk, ściskając mocniej pudełko z grą.
– A ty, Bianco? – spytał potwór.
– Nie! – krzyknęła i rzuciła jedyną rzeczą pod ręką, dużym, metalowym modelem układu słonecznego.
Wybrałam ten moment na użycie zaklęcia spowalniającego. Mantikora nie zdołała się poruszyć. Podbiegłam do niej i przebiłam sztyletem. Zaczęła w zwolnionym tempie rozpadać się w pył. Zwolniłam zaklęcie, zarówno powolności jak i niewidzialności.


Nagle, ostatkiem sił potwór poruszył ogonem i wystrzelił we mnie kolcem, po czym rozpadł się w pył, pozostawiając jedynie trofeum. Przeszył mnie ostry ból, padłam na kolana i zemdlałam.

czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział 1 Georgia

7 komentarzy:
Witajcie! To moje nowe opowiadanie. Rozdział bardzo krótki, ale tak niestety będzie. Zaczynamy z perspektywy OC, o której wcześniejszych przygodach też może kiedyś napiszę. Poznajcie Georgię (tak, specjalnie wybrałam tę czcionkę), jedną z samotnych herosów, raczej nietrudno się domyślić, kim będzie pozostała dwójka bohaterów. Ostrzegam, że opowiadanie jest niekanoniczne.
Rozdział choć odrobinę poprawiony i wysłany do bety.


Po ostatniej walce byłam wyczerpana, więc szybko zasnęłam, zapominając o odwiedzeniu sklepu spożywczego ze względu na skończone zapasy. Rano po wstaniu, przebraniu się i spakowaniu rzeczy wyruszyłam szybko wgłąb lasu, oddalając się od miasta.
Dochodziło południe. Przespałam prawie dwadzieścia godzin, co przyjęłam z ponurym jękiem. Zdecydowałam się zjeść po drodze, ponieważ okolice, w których przebywałam nie należały do bezpiecznych. W ciągu jednego dnia spotkałam masę potworów.


Wpierw zaatakował olbrzymi ogar o lekko widmowej, rozmazującej się sylwetce. Zagnał mnie do ciasnego zaułka, próbowałam walczyć, ale uderzył mnie ciężką łapą w brzuch i zamroczył. W miarę szybko się otrząsnęłam, przynajmniej na tyle, aby zrobić unik przed szczękami pełnymi nadzwyczaj ostrych zębów. Zacisnęły się jednak na moich włosach, rozrywając je.
Spróbowałabym użyć magii, ale nie miałam czasu, aby przypomnieć sobie odpowiednie zaklęcie. Wyciągnęłam więc z pasa sztylet i przebiłam łapę potwora, który ponownie się na mnie zamierzył. Zawył zaskoczony. Zamierzyłam się ponownie, trafiając w tętnicę, w tym czasie potwór wbił mi się pazurem w lewe przedramię. Krzyknęłam cicho i zaatakowałam ponownie, w to samo miejsce, jednak o wiele mocniej. Ogar rozpłynął się w pył, pozostawiając mnie z niezbyt głęboką, piekącą raną.
Kilka godzin później, gdy z opatrzonym ramieniem wracałam do kryjówki po obiedzie w miejscowej restauracji, napadło mnie dwóch cyklopów. Jeden z nich, bardzo niski, udając przypadkowego złodzieja zabrał mi torbę i uciekł. Pognałam za nim, szybko zmniejszając odległość, dzięki sporemu doświadczeniu. Nie z każdym potworem warto walczyć, czasami lepiej zabrać artefakt i uciekać, szczególnie jeśli od niedawna działasz sam.
Na początku wędrowałam sama przez tydzień. Ledwo radziłam sobie z potworami, uciekając i próbując słabych zaklęć, które mogły je otumanić na, co najwyżej, pięć minut. Potem spotkałam Sylvię, córkę Aresa, greckiego boga wojny i Fredericka, syna Apollina, rzymskiego boga łucznictwa, słońca oraz sztuki. Doznałam sporego szoku na wieść o rozdwojeniu jaźni bogów. Nigdy nie myślałam o rozdwojeniu jaźni jako o czymś realnym. Wydawało się po prostu jakimś… żartem? Nie, ciężko znaleźć odpowiednie słowo… A dodatkowo myśl o chorujących bogach była niewłaściwa. Cieszyłam się, że matka pozostała taka sama w obu formach, a przynajmniej tak twierdziła.
Dogoniłam złodzieja, gdy wbiegał do starego budynku z jednym oknem bez szyby. Farba w wielu miejscach odpadała, ale drzwi zdawały się porządne, choć zbyt duże jak na normalny dom. Wyczuwałam jednak tę dziwną aurę, która zawsze sprawiała, że miałam ochotę na mleko. Mgłę. Dużo mgły.
Lekkomyślnie weszłam do środka bez jakiegokolwiek zastanowienia nad możliwością pułapki i zostałam przygwożdżona do ściany. Nade mną stał ponad dwumetrowy mężczyzna z opaloną cerą i bujnymi włosami. Potrzebowałam chwili, aby przejrzeć tak dobrą iluzję, ale udało mi się. Jednym błękitnym okiem patrzył na mnie cyklop.
Z cienia wyszedł drugi, azjata trzymający moją torbę. Rozejrzałam się jeszcze po pomieszczeniu pełnym butelek po piwie. W najciemniejszym kącie leżała sterta złota, a także miecz, trochę błyskotek i niewielki sztylet. A obok… ludzka czaszka i trochę żeber z resztkami mięsa!
– Kogo my tu mamy? Malutka heroska. Wyjmij broń i rzuć pod tamtą ścianę. Tylko bez żadnych sztuczek – głos wysokiego brzmiał tak piskliwie, że w innych okolicznościach zaśmiałabym się.
Przełknęłam ślinę. Chciałam zwymiotować, ale powstrzymałam się. Musiałam myśleć szybko. Mając duży topór przy gardle wykonałam polecenie.
– Grzeczna dziewczynka – zarechotał chrapliwie ten niski. – A teraz wyjmiesz wszystko z tej torby i po kolei będziesz mi podawać.
Dzięki ci, mamo, torba, którą może otworzyć tylko półbóg!
Chwyciłam za rączkę i zastanowiłam jakiego zaklęcia użyć. Aby nie wzbudzać podejrzeń wykładałam mniej potrzebne rzeczy: kolczyki z cesarskiego złota, które świetnie nadawały się do schowania strzałek usypiających, jeśli człowiek miał przebite uszy (a nie miałam), nektar, ambrozję, portfel.
Do głowy przyszedł mi tylko jeden pomysł, który mógł mnie uratować z tej sytuacji. Zaklęcie oślepienia.
– Co tam jeszcze masz? Wyciągaj! Nie mamy całego dnia! – krzyknął ten wyższy.
Zapamiętałam dokładnie, gdzie leży ambrozja i wyjęłam mały kamyczek z wyżłobionym rysunkiem ślepca.
– Caecus! – wykrzyknęłam po łacinie, ponieważ zaklęcie zostało stworzone przez moją przyrodnią siostrę, rzymiankę.
Kupiłam je za dobre kilkaset dolarów, ale było warto. Światło, które wystrzeliło było tak intensywne, że nawet gdy zamknęłam oczy poczułam je. Oszołomiony cyklop zacisnął mocniej miecz, ale zdążyłam szybko przykucnąć, gdy się zachwiał. Dłonią poszukałam batona z ambrozją i ugryzłam go.
Smak najpyszniejszej czekolady jaką jadłam, połączony z waniliowym kremem macochy i pieprzową miętą wyhodowaną przez tatę w ogrodzie sprawił, że mruknęłam ze szczęścia. Niestety niższy cyklop usłyszał.
Poczułam ostrze przeszywające mi ramię, tuż nad poprzednią ranę. Wzrok już w miarę dochodził do siebie. Widziałam rozmazane sylwetki obu potworów. Podbiegłam do ściany i złapałam sztylet. Cicho stąpając na palcach, podbiegłam do wyższego cyklopa, teraz miotającego się po podłodze i wbiłam mu nóż w czoło z całej siły.
Krzyknął tak głośno i przeszywająco, że musiałam zasłonić uszy dłońmi. Potwór zaczął się rozsypywać w pył, a jego pobratymiec po omacku próbował uciec z choć częścią zdobyczy. Nie pozwoliłam mu.
Rzuciłam nożem, trafiając niskiego prosto w krzyż. Zawył i złapał się za bolące miejsce. Podbiegłam do sterty poprzednich zdobyczy i wyjęłam drugi sztylet. Zakrzywiony i czarny jak stygijskie żelazo.
Cyklop padł na ziemię, a ja podbiegłam i drugim sztyletem rozszarpałam mu szyję. Nie wydał już żadnego dźwięku, zmieniając się w pył. Skrzywiłam się, gdy kilka drobinek dotknęło rany ramieniu.
Wyszukałam w torbie bandaż i po szybkim oczyszczeniu zabandażowałam skórę. Nie chciałam na takie drobnostki marnować cennych eliksirów. Trochę leków śmiertelników zazwyczaj wystarczało.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. W miejscach obu potworów leżały teraz dwa zegarki. Musiały mieć jakieś magiczne właściwości, które mogłam zbadać, ale zostawiłam je na później. Podniosłam torbę i zaczęłam zbierać zgromadzone w pokoju przedmioty.
Po raz pierwszy od długiego czasu miałam wyrzuty sumienia po zabiciu potwora. Okazało się, że zarabiali w podobny sposób co ja. Jako „poszukiwacze skarbów”. Żyli na tym, co zabrali innym istotom. Może oni postrzegali półbogów tak jak my potwory?
Znalazłam tam kilka ciekawych rzeczy. Przede wszystkim książki, miecz ze stygijskiego żelaza oraz pierścień z czaszką, którą można było kręcić, dzięki sporemu poluzowaniu.
Wstałam i wyszłam z nowymi zdobyczami. Postanowiłam posiedzieć chwilę w bibliotece i poczytać nowe znaleziska.


Czytając właśnie o najnowszych planach dwójki cyklopów na temat odwiedzin w Westover Hall u mieszkającej tam mantikory, która pilnowała łuku z nieskończoną ilością strzał usłyszłam krzyk:
– Pomocy!
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam empuzę stojącą nad blondwłosym półbogiem. Ten sięgał do paska, zapewne po miecz. Musiałam go powstrzymać z dwóch powodów. Po pierwsze: pokonanie empuzy w pojedynku jest bardzo trudne. Po drugie: nie chciałam, aby dziewczynie stała się krzywda.
Spakowałam naprędce książki i w biegu pożegnałam się z bibliotekarką. Zbiegając po krętych schodach zastanawiałam się, czy nie przybędę zapóźno. W samej bluzie wyszłam na dwór i krzyknęłam:
– Prohibere!
Półbóg zatrzymał się wpół cięcia, a empuza, odporna na zaklęcie, odwróciła się w moim kierunku.
Nie miała wampirzej urody. Opalona jak gwiazda Hollywood z burzą czarnych włosów i różowymi paznokciami widocznie starała się odbiegać od typowego wyglądu. Jej wzrok był zarazem zdumiony i zawiedziony.
Podeszłam do niej szybko i wyszeptałam kilka słów. Kiwnęła głową, po czym odbiegła jakby nigdy nic w stronę grupy dziewcząt w drugim rogu placu. Zerknęłam na chłopaka. Schował miecz z wizerunkiem sowy do pochwy i przyglądał mi się podejrzliwie.
– Moja matka, Hekate jest władczynią empuz – wyjaśniłam. – Jestem Georgia.
– Cristian Zorro, syn Ateny. Błagam, nie komentuj nazwiska – dodał szyko. – Dzięki za pomoc. Masz ochotę na gorącą czekoladę? Ja płacę.
– Chętnie. Jestem padnięta!


W kawiarni został tylko jeden wolny stolik, który zajęliśmy. Cristian poszedł zamówić dwie gorące czekolady, a ja dokładnie się mu przyglądałam.
Mojego wzrostu szatyn z opaloną cerą i twarzą usianą piegami poruszał się bardzo szybko. Minęło zaledwie kilkanaście sekund i już wrócił z dwoma parującymi kubkami.
Spróbowałam swojego napoju. Był bardzo słodki, co zdecydowanie mi podpasowało. Zazwyczaj w kawiarniach podawali zbyt gorzką czekoladę z jeszcze gorszą bitą śmietaną. Od dawna nie brałam już żadnych dodatków.
Zerknęłam na Cristiana.
– Jesteś z jakiegoś obozu? – spytałam.
– Nie, wędruję i zarabiam na życie z artefaktów. A ty?
– Też – uśmiechnęłam się. – Masz jakichś towarzyszy?
– Chciałbym – mruknął.
– Taa, to wcale nie jest takie wspaniałe – wymamrotałam przez zaciśnięte zęby, zaciskając dłoń w pięść. – Może się wydawać, że jesteście najlepszymi przyjaciółmi. A gdy jedno odejdzie, drugie porzuci cię, jak śmiecia.
Spojrzał na mnie badawczo.
– Współczuję.
W jego błękitnych oczach widziałam szczerość. Spuściłam na chwilę wzrok, obserwując parę ulatniającą się z kubka. Upiłam łyk.
– W którą stronę idziesz? – zmieniłam temat.
– Wpierw kawałek do Nowego Jorku, potem na północ.
Posmutniałam lekko. Gdyby choć kawałek podróży się zgadzał miło byłoby podróżować z kimś. Oczywiście nie za długo, aby się nie przywiązać!
– Niedaleko, dzień drogi na pieszo stąd, jest szkoła, gdzie mieszka mantikora – wyjaśniłam. – Strzeże ona pewnego łuku, na którym mi obecnie zależy.
– Aha – westchnął. – Ja spieszę się na urodziny mamy, takto bym pomógł.
Szkoda.
– Może za jakiś czas miałbyś ochotę pozabijać trochę potworów wspólnie? Łupy podzielimy po połowie – zaproponowałam niepewnie.
– Chętnie – odparł rozpromieniony. – Masz telefon?
– Wiecznie wyłączony – westchnęłam.
– Może jak będziesz miała chwilę napiszesz do mnie z dwutygodniowym wyprzedzeniem?
– Okej, podasz numer?


Wracałam z lodziarni po miłej rozmowie z Cristianem. Miło porozmawiać z kimś po tak długiej samotności. Zazwyczaj mój kontakt z ludźmi ograniczał się do wyjaśnienia kelnerce czego chcę, ewentualnie kasjerce lub herosowi na targu półbogów.
Cristian opowiedział mi o swoich przygodach, zarabiał podobnie jak ja, ale zajmował się tym już ponad cztery lata. I żył. To bardzo pocieszało. Można żyć, nie dołączając do większej grupy. Samotnicy mieli prawo bytu.
Usłyszałam warczenie. Dobrze znane, które śniło mi się po nocach. Warczenie wilkołaka. Skoczyłam na drzewo i wspięłam się jak najwyżej. Dostrzegłam odległy, srebrny kształt, który niepokojąco szybko zbliżał się w moją stronę.
Niespokojnie przeszukałam torbę w poszukiwaniu czaru kuli ognia. Znalazłam i wyszeptałam zaklęcie, starając się użyć jak największej ilości mocy. Strach to spotęgował. Na wilka skierowała się kula mojego wzrostu, rosnąca coraz bardziej. Zachwiałam się, łapiąc ostrożnie drzewa, gdy uderzyła w potwora.
Płomień zgasł. W miejscu wilkołaka pozostała jedynie masa czarnego pyłu, którą porwał wiatr. Odczekałam chwilę i niezgrabnie zeszłam z drzewa. Padnięta jak po godzinie sprintu, spocona i z mdłościami odnalazłam wejście do kryjówki.
Już w środku, siedząc pod kocem zjadłam kawałek ambrozji, aby mdłości ustały. Odnalazłam zaklęcie czyszczące i rzuciłam na siebie, zużywając resztkę energii. Padłam na poduszkę i zasnęłam.


Gdy odpowiednio oddaliłam się od miasteczka, włożyłam rękę do torby i pomyślałam:
Jedzenie.
Chwilę później trzymałam w ręce jednego Sevendaysa, nie najświeższą, choć zdatną do spożycia bułkę i ostatnią kostkę serka topionego oraz do połowy pełną półtora litrową butlę wody. Rogala i picie wrzuciłam z powrotem i wyszukałam nóż.
Zaczęłam przygotowywać śniadanie w drodze, i tak, nawet gdy mieszkałam z rodzicami, nie potrafiłam posmarować niczego masłem bez łażenia w kółko, a tak przynajmniej zbliżałam się do jednego ze starych miejsc wypoczynkowych, zresztą słyszałam, że w pobliskiej szkole grasuje mantikora i pilnuje łuku, do którego zawsze ma się strzałę. Dałoby się na tym nieźle zarobić, szczególnie, że wystarczyło wystrzelać całą masę strzał do czegoś miękkiego i sprzedać. O ile zostały wykonane z porządnego metalu…
Wrzuciłam śmieci do torebki i zajęłam się jedzeniem bułki. Obserwowałam oszronione drzewa, wypatrując potworów. Dzięki pewnemu zaklęciu mojej złej nieśmiertelnej siostry te stworzenia mogły wyczuwać półbogów, jednak starała się maskować zapach eliksirami, jednak po poprzednim dniu dało się zauważyć, na ile to działało.
Ja sama, o ile się skupię, mogę wywołać podobny efekt z potworami, ale ciężko wtedy zrobić dobrze cokolwiek innego, choć przy jedzeniu tak niedobrej bułki dobrze było nie myśleć. Zazwyczaj wykorzystywałam to, gdy szukałam artefaktów. Węch działał również na półbogów, ale tylko z odległości przynajmniej dwudziestu metrów. Na potwory w promieniu stu.
Wyjęłam jeszcze wodę i wypiłam mały łyczek. Zdecydowanie zbyt zimna. Wolałam nie korzystać z magii, więc wyszukałam kubek i wlałam do połowy napój, po czym włożyłam tam jeszcze sztylet, który specjalnie podgrzałam. Woda szybko zaczęła widocznie parować.
Funkcja podpalania przydawała się przy walce z wilkołakami i wypalaniem zaklęć w kamieniu, ale to zastosowanie wydawało się nie mniej przydatne.
Szybko wyjęłam nóż i, chowając go do pochwy, dolałam odrobinę zimnej wody z butelki, którą ponownie schowałam do torby. Napój nadal był ciepły, ale nie parzył, więc wypiłam go duszkiem.
Sprawdziłam jeszcze „radar” i pewna, że nic mnie nie zaatakuje, przyśpieszyłam kroku.

Mimo że bardzo starałam się poruszać dość szybko nie udało mi się dotrzeć do Westover Hall przed zapadnięciem zmroku, więc zdecydowałam się na utworzenie nowej kryjówki.
Znalazłam dość niewielką jaskinię, przykrytą liśćmi. Z gałązek stworzyłam przykrycie dla otworu, które pokryłam zebranymi liśćmi. Weszłam do jaskini i przysłoniłam wejście. Wyszukałam w torbie odpowiedni obrazek, czyli termometr z dość wysoką temperaturą i wypowiadając odpowiednie zaklęcie, położyłam w najdalszej części jaskini. Wyżłobiłam go w kamieniu, bo w zimę bardzo się przydawał, a ja wolałam nie ryzykować, ale to sprawiło, że moc zaklęcia powiększyła się kilkakrotnie.
Wyjęłam śpiwór i koc, którym natychmiast się przykryłam oraz poduszkę. Nie wyobrażałam sobie od dawna życia bez torby, która może wszystko pomieścić i nawet nie jest ciężka. Mama zdecydowanie miała dobry gust.
Sprawdziłam na zegarku godzinę i zabrałam się za powtarzanie informacji o mantikorach i przeglądanie zaklęć. Zamierzałam zajść ją w jakiejś klasie i wyciszyć pokój, aby krzyk nie dotarł do śmiertelników, bo musiałam jeszcze znaleźć łuk.
Powinnam założyć zbroje przeciwko kolcom, ale ona może mnie spowolnić. Spowolnić…
Mam jakieś zaklęcia spowalniające?
Zastanowiłam się i zaczęłam przeszukiwać torbę. Znalazłam dwa jednorazowe, przydałyby się. Wyjęłam bluzę, igłą i nić. Przyszyłam zaklęcia i zabezpieczyłam je przed ogniem i podarciem, co jeszcze mocniej ścisnęło mi żołądek. Wyjęłam Sevendaysa i po otwarciu paczki przerwałam go na pół, a resztę schowałam.
Zjadłam, co miałam i wyszukałam lusterko oraz nożyczki. Ogar wyrwał mi mnóstwo włosów z lewej strony głowy, jednak te po prawej pozostały nienaruszone. Poprawiłam odrobinę efekt przycinając je na skos przez plecy, po czym postrzępiłam końcówki. Nadal nie wyglądało to w moim stylu, ale całkiem krótkie włosy były gorsze, a nie sięgające do ramion z jednej strony, a pośrodku i po drugiej za pas zdecydowanie wyglądały gorzej.
Rozczesałam jeszcze kołtuny i spokojnie położyłam się spać do śpiwora, ogrzana miłym ciepłem magii.

Oczywiście śnił mi się koszmar. No bo jak inaczej, gdy próbowałam wyspać się przed podróżą i ciężką walką.
Zobaczyłam mój stary dom. Na środku siedziała rodzina. Tata starający się ochronić dzieci przytulał je do siebie, macocha próbująca uspokoić najmłodszą Mai, dwunastoletnia Elizabeth, gasząca pożar wodą z kranu.
Do rodziny zbliżało się pięć empuz. Mówiły coś, ale nie słyszałam wśród krzyku Mai. Tata stawiał dzieci na kamiennym blacie, a macocha uderzała empuzy miotłą. Nic sobie z tego nie robiły, zbliżając się coraz bardziej. Wtedy rozległo się wycie.
Przez wybitą szybę do domu wdarły się wilki. Pierwszy tuzin skoczył na empuzy, natomiast pozostałe złapały dzieci za ubrania i ciągnęły. Rodzina próbowała przebiec przez coraz większy ogień.
Wszystkim dzieciom udało się bez najmniejszej szkody przetrwać, ale tata i macocha nie mieli tyle szczęścia. Ubrania zaczęły się palić i zanim udało im się dotrzeć do drzwi tarasu przez które uciekały dzieci, wszystkie wilki odeszły, pozostawiając poszatkowane empuzy.
Dwie z nich jeszcze żyły. Rzuciły się na dorosłych, którzy upadli na płomienie i rozszarpały im gardła. Ostatkiem sił macocha krzyknęła. Tacie się to nie udało.

Moja dawna przyjaciółka, Sylvia, polowała wraz z Łowczyniami.Przez te pół roku wcale nie urosła, nie wyglądała na ani odrobinę starszą. Jedyną zmianą była skórka, która nabrała srebrnego blasku.
Przyczajona w zaroślach dziewczyna nagle krzyknęła i obróciła się. Z jej pleców wystawał sztylet, na szczęście z boku, na biodrze, a nie przy sercu, ktoś musiał nie wcelować. Jej koleżanki napięły łuki, ale z zarośli wyszedł wysoki czarnoskóry mężczyzna, trzymający jedną z Łowczyń, dziewięcioletnią Nathalie, urodzoną w średniowieczu. Sztylet został wycelowany w jej gardło.
– Broń na ziemię, albo dziewczyna zginie.
Na dowód swoich słów docisnął ostrze mocniej, aż popłynęła krew. Nathy cała drżała, ale nie odważyła się nic powiedziedzieć.
Dziewczyny opuściły łuki i złożyły je pod swoimi stopami, wszystkie kochały tą małą, uroczą dziewczynkę.
Wtedy z zarośli wyszło kilkanaście oread, nimf gór. Każda trzymała łuk w dłoni i celowała go w inną łowczynię. Ubrane w spodnie i bluzy pochodzenie zdradzały jedynie nogami zrośniętymi z ziemią. Idąc nie podnosiły ich, tylko sunęły, a charakterystyczne wzniesienie w miejscach stup przesuwało się. Włosy związały w kitki i z groźną miną na twarzach o twardych rysach napinały cięciwy. Oczy każdej z nich miały jednak dziwny złoty kolor. Nie wierzyłam, aby atakowały z własnej woli.


Nagle na polance wybuchło srebrne światło, ale nie zobaczyłam, co się stało dalej, obudziłam się.