czwartek, 5 stycznia 2017

Rozdział 3 Bianca

2 komentarze:

Jak się udały Święta? Co dostaliście? Jak Nowy Rok?
Zapraszam wszystkich do obejrzenia pewnego teledysku. Każde wyświetlenie to pieniądze dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej pomocy.

Zupełnie nie rozumiałam, co się stało. Wraz z bratem zaczynaliśmy lekcje na drugiej godzinie i po prostu przechadzaliśmy się na przerwie po korytarzu, gdy ten Grover Underwood, dziwny, chodzący o kulach, pryszczaty chłopak z klasy wyżej, zaczepił nas.
– Hej, możemy porozmawiać? – spytał.
– Jasne – rzekłam, spoglądając na Nica porozumiewawczo.
Wiele osób widziało, że na przerwach zawsze mnie obserwował i zapewne chciał mnie zaprosić na jutrzejszą imprezę. Nie miałam głowy do chłopaków, zamierzałam odmówić. Do najlepszych partii nie należał.
– Z tobą i Niciem – wyjaśnił.
Odetchnęłam z ulgą, nie chodziło więc o randkę.
Mój brat wzruszył ramionami i poszliśmy za Groverem do jednej z nieużywanych sal na piętrze. Drzwi okazały się otwarte, więc z wahaniem weszłam. Mój brat przepuścił kolegę i wkroczył jako ostatni.
– Słyszeliście kiedyś o mitologii greckiej? – spytał ósmoklasista.
Dziwne rozpoczęcie rozmowy z obcymi osobami.
– Grałam trochę z Nickiem w Magię i Mit. – Wskazałam na trzymane przez chłopca pudełko.
– A wierzysz w nie?
– Nie…? – Spojrzałam się na niego jak na kretyna.
– A gdyby okazały się prawdą?
– Idź się lecz, myślisz, że jak rok młodsza to od razu idiotka? – warknęłam, kierując się do wyjścia.
– Mam dowód! – krzyknął cicho.
Obróciłam się do niego, zerkając z ukosa na brata. Stał cicho i patrzył się na Grovera wielkimi oczami, ściskając pudełko z grą.
Usiadł na krzesełku i ściągnął buty, jednak zamiast normalnych stóp ukazały mi się koźle kopyta. Przetarłam oczy i zerknęłam na Nica. Wydawał się równie osłupiały, co ja. Chłopak zaczął zdejmować spodnie, pod którymi znajdowało się gęste futro. Dosłownie – brązowe, koźle futro.
– Jesteś satyrem! – wykrzyknął mój brat podekscytowany.
– Tak, a wy półbogami.
Zatkało mnie.
– Co…?
To wszystko nie mieściło się w mojej głowie. Stał przede mną satyr. Pół kozioł pół człowiek. Ja i Nico byliśmy półbogami. Jak to możliwe?! Przecież to tylko wymysł, który posłóżył Starożytnym Grekom do zrozumienia świata!
Nagle zrobiło mi się słabo. Usiadłam w jednej z ławek.
– Jak Herakles? I Tezeusz?! – dopytywał się
– Tak, dokładnie tak. I jutro przybędzie tu trójka herosów, która pomoże mi zabrać was do Obozu, gdzie nauczycie się panować nad specjalnymi umiejętnościami.
Nico aż podskoczył z podekscytowania.
– Naprawę? A gdzie to jest? – zapytał.
– Koło Nowego Jorku, na Long Island.
– I nikt nic nie widział? Nie zobaczył tego obozu? Przecież już od dawna turyści by to zobaczyli? Powinno to trafić do gazet! Dlaczego wcześniej o nim nie wiedzieliśmy? – Coś wydawało mi się w tym podejrzane.
– To działanie Mgły. To taka magiczna osłona, która nie pozwala śmiertelnikom zobaczyć świata bogów.
– A skąd dzieci bogów greckich w Amerce?
– Bogowie przemieszczają się wraz z zachodni cywilizacją. Najpierw z Grecji przenieśli się do Rzymu, nowego Imperium, teraz są w Ameryce – wyjaśnił.
Nagle otwarły się drzwi sali. Wszedł przez nie pan Cierniak, znienawidzony zastępca dyrektora. Spojrzał na nich pogardliwie.
– Kogo my tu mamy. Dwoje półbogów i satyr – rzekł wolno z uśmiechem.
Nagle zaczął się zmieniać. Upadł na kolana i urósł, zmienił się w lwa, po chwili wyrosły mu również nietoperze skrzydła i długi ogon pokryty licznymi, cienkimi kolcami.
Pisnęłam i uciekłam w róg sali, ciągną oniemiałego Nica. Grover z zadziwiającą prędkością, zapominając o kulach, podbiegł do nas i przysłonił swoim ciałem. Jego twarz wykrzywiał grymas strachu.
– Dołączcie do mnie i mojego pana, mali herosi. Zebrał on armię sług tak potężnych, że żadna istota się jej nie oprze. Nawet bogowie! – rzekła mantikora/chimera (zawsze jes myliłam, co Nico wyśmiewał).
– Za nic się do niego nie przyłączą! – krzyczał Grover.
– Zobaczymy, wpierw wgryzę się w koźlinę, potem zobaczymy czy zrobię deser z półboga. Sojuszników naturalnie nie tykam!
– Nigdy! – krzyknął Nico, zaciskając pięści.
– A ty, Bianco? – spytał potwór, obracając w moją stronę swój przerażający łeb.
– ZA NIC!!! – wrzasnęłam i wymacałam na półce za sobą model układu słonecznego, który pokazywano nam ostatnio na lekcji.
Był ciężki, ale udało mi się nim rzucić i trafić. Mantikora/chimera próbowała zrobić unik, ale jej ruchy nagle stały się bardzo wolne.
W ciele ogłuszonego potwora pojawiła się dziura, chwilę później przed nim zmaterializowała się dziewczyna ze sztyletem. Stwór powoli zamieniał się w czarny pył. Nagle dziewczyna krzyknęła coś niezrozumiałego i proces się przyśpieszył, jednak pan Cierniak podniósł jeszcze ogon i cisnął kolcem.
Heroska, trafiona cierniem w ramię, padła na kolana i zemdlała.
Podbiegłam do niej wraz z bratem i Groverem. Zaczęłam panicznie wachlować się ręką i piszczeć na satyra, aby coś zrobił. Nico, jako jedyny zachowując zimną krew, sprawdził tętno i oddech naszej bohaterki.
– Żyje – oświadczył.
Satyr otrząsnął się chwilę później. Podbiegł do ciała i zaczął grzebać w torebce dziewczyny.
– Nektar, nektar, musi tu być… – mamrotał.
W końcu wyjął butelkę ze złotym płynem. Podszedł do heroski i delikatnie wyciągnął kolec z ręki, a ranę polał nektarem.
Jak jakiś soczek miał pomóc?!
Okazało się jednak, że działał. Na moich oczach przerwana skóra zaczęła się zrastać, a czerwony ślad zanikać. Grover wlał jeszcze dziewczynie trochę do buzi i dokładnie zakręcił butelkę.
Przez okropnie długa chwilę nic się nie działo, a potem heroska odkaszlnęła i spróbowała usiąść, opierając się o jedną z ławek. Udało jej się, choć nie bez wysiłku.
– Ambrozja – wyszeptała, a satyr posłusznie wyszukał w jej bagażu batonik o takiej nazwie.
Odpakował go i, odrzucając złoty papierek, urwał kawałek białej czekolady, wkładając go do ust dziewczyny. Chwilę przeżuwała, a my przyglądaliśmy się temu w milczeniu, aż w końcu zobaczyłam, że na bladej twarzy powstał delikatny rumieniec. Powoli wstała i otrzepała się, rozglądając po pomieszczeniu. Podeszła do nauczycielskiego biurka, pod którym leżało kilka kolców, podobnych do tego z jej ręki. Wzięła je i wrzuciła luzem do torebki. Mogła się przecież zranić, szukając czegoś potrzebnego.
– Jestem Georgia – przedstawiła się, wyciągając kolejno rękę do mnie, mojego brata i półkozła.
– A ja Bianca, to mój brat Nico i satyr Grover.
Uśmiechnęłam się delikatnie.
– Półbogowie. Tylko nie mówcie, że z tego „cudownego” Obozu Herosów – mruknęła.
– Jutro mają nas tam zabrać! – Nico chyba nie załapał sarkazmu w jej głosie.
– A co z nim nie tak? – zapytałam podejrzliwie.
Spojrzała na mnie, marszcząc duże czoło.
– Wszystko – syknęła, pocierając rękę. – To banda samolubnych ludzi, którzy wykorzystują duchy natury i okradają biedne dziewczynki – odparła, patrząc współczująco na Gorvera.
Twarz satyra poczerwieniała.
– Wcale nas nie wykorzystują! My jesteśmy chętni do pracy – oburzył się.
– Może jesteś wyjątkiem – rzuciła. – Nie wszyscy niewolnicy pragną ucieczki.
– Niewolnicy? – spytałam.
– Pracujemy z chęci! – zabeczał Grover.
– Z chęci poświęcacie życie, aby odnaleźć Pana. A pracujecie, aby zdobyć licencję. Tylko po co wam ona? Możecie zbuntować się przeciwko tym dziwnym obyczajom i szukać go na własną rękę – argumentowała szybko Georgia.
Satyr widać nie wiedział, co odpowiedzieć, ale jego twarz z barwy pomidora zmieniła się na kolor dojrzałego buraka.
– Skoro nie jesteś z Obozu Herosów, to skąd? – spytałam, zmieniając temat.
– Z San Francisco. Uciekłam z domu, aby zdobywać skarby i zabijać potwory. Właśnie po to tu jestem.
– To gdzie mieszkasz? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.
Nigdy nie myślałam, że ktoś może być szczęśliwy jako bezdomny, ale Georgia bez wątpienia kochała takie życie.
– W hotelach, ewentualnie niewielkich kryjówkach w lasach.
Nico spojrzał na nią oczami wielkimi jak spodki.
– Dobra, muszę się zbierać. Mam tu jeszcze do załatwienia kilka spraw.
Poprawiła torbę i ruszyła w stronę drzwi.
– Czekaj! – krzyknął Nico.
Obróciła się, marszcząc czoło.
– Co? – spytała.
– Możemy iść z tobą? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Nadzieja w jego głosie była tak wielka, że obawiałam się, że dziewczyna się zgodzi.
– Nico, ty jej nawet nie znasz! – syknęłam. – I skąd liczba mnoga?
– Ale wy macie iść do Obozu Herosów! – protestował Grover, o którego obecności na chwilę zapomniałam. – Już nawet poprosiłem o eskortę!
– Ale my się nie zgodziliśmy! – rzekłam oburzona.
– Możemy? – błagał Nico Georgię.
– Tylko w Obozie Herosów macie szansę przeżyć!
– Ona sobie jakoś radzi!
Na chwilę zapanował chaos. Grover i ja tak się kłóciliśmy, że nie zauważyliśmy jak Georgia wyszeptała kilka słów i zmieniła swoje wytarte dżinsy i bluzę w mundurek szkolny i w końcu zapytała Nica:
– Wiesz, gdzie znajdował się gabinet tej mantikory?
Chłopak chwilę się na nią gapił, ale w końcu rzekł:
– Oczywiście, zaprowadzić cię?
– Chętnie – odparła i ruszyła w stronę drzwi.
Dopiero Nico odwrócił moją uwagę od satyra.
– Idziesz?
– Jasne – odparłam, patrząc wilkiem na Grovera.
– A-ale… Czekajcie! – beczał.
Wybiegłam z pokoju. Satyr niestety zrobił to samo.
– Spadaj! – krzyknęłam.
Ten facet irytował mnie bardziej niż ktokolwiek inny na świecie.
– Nie!
Mój gniew eksplodował. Przez chwilę zamroczyło mnie. Upadłam na kolana, uderzając o twardą posadzkę.
Słyszałam przeszywający krzyk kobiety. Widziałam jak pada, a z jej pleców dymi. Z dziury w dachu pomieszczenia sypał się gruz. Po chwili usłyszałam rozpaczliwe łkanie, a potem poczułam przeszywający ból w czaszce.
Chwilę podtrzymywałam się dłońmi, jednak chwilę później całkiem zemdlałam.


Obudziłam się w spowrotem w sali. Rozejrzałam się niepewnie po pomieszczeniu. Przy mnie klęczała Georgia. Jej ścięte na skos włosy opadały w moim kierunku, gdy mamrotała coś pod nosem. Nico natomiast krążył w tę i z powrotem, wpatrując się we mnie z zaczerwienioną twarzą.
– C-co się stało? – spytałam niepewnie.
Mój brat szybko podbiegł i uklęknął na podłodze, a Georgia zaprzestała mamrotania. Spojrzała się na mnie, mrużąc oczy i marszcząc czoło.
– Sama chciałabym wiedzieć – odparła. – Nagle zemdlałaś, a satyr spojrzał się na nas i poszedł, twierdząc, że zaczęły się lekcje, jakby nie zapomniał, że miał nas zatrzymać.
Czyli ona nie słyszała tego krzyku?
– Dziwne, co nie? – spytał Nico. – Jak się czujesz?
Nigdy wcześniej nie słyszałam go tak zaniepokojonego. Chyba tylko, gdy…
Poczułam ostre pieczenie w czaszce. Złapałam się za głowę. Chyba tylko, gdy… Nie mogłam sobie przypomnieć. Analizowałam myśli, a ból stawał się coraz silniejszy.
Ktoś wkłożył mi kawałek batona do ust. Nie protestowałam, choć niczego nie rozumiałam. Czekolada wcale nie smakowała, jak czekolada. Był to pyszny lukier, który smakował dokładnie jak ten w hotelu Lotos, gdzie spędziłam z Niciem ponad miesiąc.
Aromat mięty nie był ani zbyt mocna, ani za delikatny. Pod spodem znajdował się waniliowy krem z kawałkami mlecznej czekolady. Skąd Georgia wzięła tak niebiański batonik?
– Jak się czujesz? – spytała dziewczyna autentycznie zmartwiona.
– Głowa mnie boli, ale poza tym dobrze.
Spróbowałam wstać. Po zjedzeniu ambrozji czułam się znacznie lepiej. Wróciła mi część sił, a pieczenie z sekundy na sekundę stawało się coraz mniej uciążliwe. Zawsze uważałam, że w słodyczach kryła się wielka moc.
Usiadłam i chwiejnie podniosłam na nogi. Oparłam się o ławkę.
– Która godzina? – zapytałam.
– Trzynasta, przespałaś większość lekcji – odparł Nico.
Spojrzałam z niedowierzaniem na Georgię, która skinęła głową i zaczęła grzebać w torbie. Wyjęła ładny, metalowy zegarek z czystą szybką i złotymi wskazówkami i pokazała mi. Faktycznie pokazywał trzynastą.
– Dlaczego nie wzięliście mnie do pokoju?
– Bo nie mamy klucza, a nie chciałam ci grzebać po kieszeniach. U Nica natomiast jest wagarowicz. Rzuciłam jedynie zaklęcie rozpraszające.
– Jesteś czarodziejką? – spytałam głupio.
– Tak, mniej-więcej – odparła po chwili. – Zaprowadzicie mnie do gabinetu tej mantikory?
– Jasne… Ona naprawdę cały czas udawała nauczyciela?
Czoło Georgii zmarszczyło się.
– Nie jestem pewna. Czasami potwór może się pojawić nagle, a wszystkim wydawać się, że był tu od zawsze. Otacza je bardzo silna Mgła, tylko podziękować mojej mamusi. – Jej niezbyt szeroki uśmiech zrzedł nieco.
– Mgły? Kto jest bogiem mgły? – zapytał Nico, niemogący przypomnieć sobie takiej postaci w Magii i Micie.
Co do mgły jako zjawiska naturalnego to zupełnie nie wiem, natomiast boginią Mgły pisanej wielką literą, czyli magicznej osłony, która nie pozwala śmiertelnikom widzieć świata bogów, jest tytanida magii i rozdroży, czyli Hekate. Moja kochana mamusia.
Chyba nawet Nico zauważył sarkazm w jej głosie.
– No, ale chodźmy. Muszę potem rozprawić się jeszcze z pewną Astrid.
– Astrid McMillan?
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Byłam z nią kiedyś w pokoju. Zabrała mi bransoletkę z rzemyków, którą uplotłam pierwszego dnia szkoły.

– Cudownie się składa, miała dzisiaj taką na sobie. Biało-niebiesko-czerwoną? 

czwartek, 15 grudnia 2016

Rozdział 2 Georgia

8 komentarzy:
Dziś dość pechowy dla Georgii dzień. Ale zawsze mogło być gorzej! Wiem, że nie piszę dobrych scen akcji, właśnie dlatego chcę aby pojawiło się ich dużo. Nie oszukujmy się, to fanfik, nie musi być idealny, chcę się za jego pomocą czegoś nauczyć. Część scen wydaje mi się nierozwinięta, ale pozostawiam to do Waszej oceny. Wskazujcie wątki, które wydają się pominięte. I komentujcie walki. Zawsze wydają mi się beznadziejne.
Jestem dumna, że zyskałam wartościowych czytelników, którzy dodają od siebie pomocne uwagi. Dziękuję Sajdi, Annabell di Angelo i Imagine Warrior. Liczę, że z czasem będę popełniała mniej błędów.
Dostałam też pierwszy spam, który pięknie widnieje w Spamowniku! Zrobię kolekcję tego typu komentarzy.


Zebranie obozowiska i przygotowanie się do dalszej podróży nie zajęło mi wiele czasu. Sprawdziłam czy nie ma nigdzie potworów, po czym wyjrzałam na zewnątrz. Nikogo nie było. Wyjęłam resztę Sevendaysa i jadłam go, powoli idąc poboczem. Nieważne, że droga była zbyt wąska dla samochodów, chodzenie środkiem nie leżał w mojej naturze.
Rozmyślałam o rozmowie z Cristianem. Jego propozycja, co do wspólnej wędrówki wydawała się miłą odmianą.
Napiłam się jeszcze wody, która jeszcze nie wystygła po cieple zaklęcia. Czułam czyjś wzrok na sobie. Sprawdziłam „radar”, nic. Wyjęłam sztylet z pochwy i obróciłam się szybko. Kilkanaście metrów za mną stała jakaś dziewczyna, zapewne śmiertelniczka, i z niepokojem patrzyła na mój sztylet. Chyba widziała go w prawdziwej formie.
Mogła mieć co najwyżej dwanaście lat. Rude włosy zaczesała w dwie kitki i założyła żółtą opaskę, zupełnie nie pasującą do fioletowej kurtki i bordowych spodni. Na rękach miała bransoletki z żyłek, głównie w kolorach flagi USA.
Odłożyłam broń do pochwy i włożyłam do kieszeni, nie nosiłam rękawiczek, bo ciężko utrzymać miecz w śliskim materiale, a tym bardziej precyzyjnie kierować mgłą, która w moim przypadku wydostawała się zawsze dłonie. Niezbyt dobrze mi to szło i z gołymi rękami. Nie rozumiałam tego zupełnie.
– Kim jesteś?! – spytałam ostro.
Dziewczynie ciężko było otrząsnąć się z szoku na widok broni, ale odpowiedziała:
– As-Astrid McMillan.
Podeszła do mnie, ostrożnie wyciągając dłoń, którą bez wahania uścisnęłam.
– Georgia.
Chwilę milczałyśmy, nie widziałam, jak wytłumaczyć ten sztylet.
– Jesteś półboginią, prawda? – spytała, a ja wybałuszyłam oczy.
– Skąd wiesz? – Uznałam, że nie ma co kłamać.
– Masz sztylet z niebiańskiego spiżu – stwierdziła.
– Wymieszanych z cesarskim złotem i stygijskim żelazem, wypalonych w Flegtonie – sprecyzowałam, aby zbić ją z tropu.
– Nie wiem, czym jest „flekston” i te dwa metale. A zresztą nieważne… Moja przyrodnia siostra jest córką Hefajstosa i opowiadała mi o nich. Jesteś na misji w Obozie Herosów? – spytała podniecona.
– Nie jestem z Obozu Herosów – rzekłam przez zaciśnięte zęby.
To miejsce denerwowało mnie jak nic innego. Jeden chłopak, blondwłosy syn Hermesa z wielką blizną na twarzy, okradł mnie z bardzo cennego towaru, jednej z kulek prawdy. Każda odpowiadała na jedno, wybrane pytanie. Potrafiły doradzać, przepowiadać przyszłość, zdradzać przeszłość. I o tego żaden bóg nie potrafił ich kontrolować!
– Och… – Mina Astrid widocznie zrzedła. – To skąd?
– Wędruję, zabijam potwory, zabieram łupy, sprzedaję je. Mieszkam tam, gdzie chcę, nie mam misji, którą muszę wykonać. W tej chwili idę do Westover Hall.
– Ja też, to jakiś kwadrans drogi stąd, mama poprosiła o wypisanie mnie z internatu, bo koleżanki zawsze robiły mi coś wrednego. Obcinały włosy, malowały twarz, niszczyły ubrania. Gdy w nocy wrzuciły mnie pod prysznic z lodowatą wodą, tak się rozchorowałam, że teraz mieszkam w domu – mówiła tak szybko, że ledwo rozumiałam, ale przynajmniej zaczęła iść w odpowiednim kierunku. – Nauczyciele próbowali mnie przenieść a je zdyscyplinować, ale to nic nie dawało…
Na wzmiankę o nauczycielach ożywiłam się. To oni najczęściej straszyli w szkołach.
– Nie wiesz może, który z nich może być potworem? Najczęściej to ten najwredniejszy w stosunku do uczniów.
– Pan Cierniak, zastępca dyrektora jest okropny…
Zaczęła się na ten temat rozwodzić, a ja w pamięci notowałam informacje. Gdy skończyła dostrzegłam oszronione urwisko, na którym stała szkoła.
Budynek wyglądał jak zamek Voldemorta. Zbudowany z czarnego kamienia, z wieżyczkami i okienkami strzelniczymi oraz dwuskrzydłową drewnianą bramą, stał na tle pochmurnego nieba i oceanu.
– A kto jest twoim boskim rodzicem?
– Hekate – odparłam.
– Ta od Mgły?
Westchnęłam rozdrażniona.
– Tytanida magii, rozdroży i Mgły. Z naciskiem na to pierwsze.
– Jesteś czarodziejką?
– Znam trochę przydatnych zaklęć, ale mój brat Abrakas jest lepszy. Ulubieniec mamusi i te sprawy.
– Rozumiem.
Szłyśmy chwilę w milczeniu. Zaburczało mi w brzuchu, co Astrid musiała usłyszeć.
– Jesteś głodna? Mama zrobiła mi kanapkę z serem żółtym, której nienawidzę.
– Chętnie.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wzięłam bułkę. Wgryzłam się w nią powoli, rozkoszując się miękkością pieczywa.
– Podasz mi godziny dzwonków na przerwy? – zapytałam.
Kiwnęła głową, więc podałam jej kartkę i długopis. Papier położyła na prawej dłoni, a lewą pisała, mimo to jej pismo było bardzo równe i zaskakująco ładne. Oddała mi przedmioty i ruszyłyśmy w stronę drogi, aby wspiąć się na urwisko.
Okazało się, że biegła całkiem okrężnie, a przez mnie Astrid miła mało czasu. Wyszukałam w torbie kawałek drewna z obrazkiem i kazałam koleżance się zatrzymać.
– Zdejmij na chwilę plecak. Masz taśmę.
– Jasne, tylko szybko! Muszę się jeszcze potem przebrać w mundurek – ostrzegła.
Odcięłam kilka skrawków sztyletem i przylepiłam zwój do kurtki dziewczyny.
– Załóż plecak na brzuch – poinstruowałam.
Wykonała szybko polecenia, a ja wypowiedziałam zaklęcie πέτομαι, jedno z nielicznych greckich jakie znałam. W miejscu rysunku pojawiły się wielkie, białe skrzydła i zaczęły trzepotać. Astrid oniemiała.
– Leć! – rzekłam. – Mów po prostu gdzie.
– Góra – pisnęła. – Przód, stop, prawo, stop, na ziemię.
Skrzydła posłusznie wykonywały jej polecenia. Był to ten specyficzny rodzaj zaklęć, którymi mogły sterować wszystkie istoty, ale aktywować i dezaktywować jedynie magiczne.
Gdy stanęła na ziemi, krzyknęłam: prohibere, przeciwzaklęcie po łacinie,  i tabliczka upadła na ziemię.
– Teraz zrzuć ją!
Astrid podniosła kawałek drewna i podeszła do urwiska, po czym na moich oczach schowała ją do plecaka i uciekła:
– Co mi zrobisz? Wy, herosi, podobno nie możecie walczyć ze śmiertelnikami. Twoja broń przejdzie przeze mnie, jak przez hologram.
Zaśmiała się i odbiegła.
– Wracaj! – krzyknęłam, oddałam jej jedyne zaklęcie lotu, jakie miałam!
Powiedziałam kilka przekleństw i ruszyłam okrężną drogą do szkoły. Przynajmniej miałam jakiś powód, aby włóczyć się po szkole bez mundurka. Uznałam tę sprawę za najważniejszą. Tak trudne zaklęcia nie rosną na drzewach, co z tego, że zrobiono je na drewnie?
Wdrapując się na klif rozmyślałam nad przeróżnymi przekleństwami, którymi uraczę tę mlautKą śmiertelniczkę. Jaka byłam naiwna! Nie powinnam bratać się z ludźmi, to się zawsze źle kończyło.
Zerknęłam na zegarek i godziny dzwonków. O ile mnie nie okłamano, powinien wybić za kilka minut. Pośpiesznie pobiegłam wzdłuż ogrodzenia i znalazłam się przed otwartą bramą.
Ostrożnie przekroczyłam ją i wkroczyłam na dziedziniec. Skupiłam się na obecności potworów. Poczułam jednego z nich. Mimo iż był to zapach dało się go dostrzec nosem, oczami i skórą, jako złe uczucie jednak wyczuwalnie nie nasze. Obrzydlistwo.
Zdjęłam kurtkę i weszłam do szkoły. Na brzuchu miałam doszyte kartki z runami. Sztylet przydawał się tylko w sytuacjach awaryjnych, nigdy nie uczyłam się nim władać na poważnie.
Ruszając korytarzem, związałam włosy w niskiego, płaskiego koka, aby znowu nie zostały zniszczone. Ponownie włączyłam „radar”. Trochę w górę i na skos. Powoli zbliżałam się do schodów.
Zaczęłam wyczuwać coś jeszcze. Półbogowie? Dwójka bardzo silnych lub trójka normalnych sądząc po wibracjach na czole. Położyłam dłonie na zaklęciach i wspinałam się szybciej. Gdy weszłam na górę usłyszałam beczenie – satyr.
Zbliżyłam się do drugich drzwi na prawo, sali numer 47. Przyłożyłam oko do zamka. Satyr osłaniał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, zapewne po drugiej stronie stał potwór.
Oboje dzieci miało bladą oliwkową cerę, czarne włosy i grymas przerażenia na twarzy. Chłopiec kurczawo zaciskał palce na niedużym pudełku z grą, a dziewczyna starała się go zasłonić.
Na pryszczatej twarzy satyra malowała się zaciętość pomieszana z niepewnością. Współczułam mu. Obóz Herosów wysyłał biedne duchy natury, aby narażały się potworom i zabierały herosów. A one tylko chcą szukać Pana!
Wygrzebałam zaklęcie niewidzialności i rzuciłam je na siebie. Niestety było tylko jedną ze znalezionych jednorazówek, do tego papierowych. Cóż, trzeba sobie radzić. Powoli otwarłam drzwi, licząc, że potwór nie zauważy.
Poszczęściło mi się. Zobaczyłam lwa ze błoniastymi, czarnymi skrzydłami i również ciemnym ogonem pokrytym gęsto kolcami. Tym, co najbardziej zwracało uwagę był wzrost. Około dwa metry długości i jeden szerokości. Wzdrygnęłam się.
Spróbowałam Mgły, aby zamaskować zapach i dźwięk. O ile nikt nie wiedział o mojej obecności mogło pójść łatwo. Zmienić choć odrobinę coś, co jest widzialne – tego nie potrafiłam.
Wyciszyłam pomieszczenie pierwszym zaklęciem, po czym oderwałam je i schowałam do niewidzialnej torby.
– Za nic się do niego nie przyłączą! – krzyczał satyr.
– Zobaczymy, wpierw wgryzę się w koźlinę, potem zobaczymy czy zrobię deser z półboga. Sojuszników naturalnie nie tykam – mówiła mantikora, akcentując ostatnią sylabę.
– Nigdy! – pisnął chłopczyk, ściskając mocniej pudełko z grą.
– A ty, Bianco? – spytał potwór.
– Nie! – krzyknęła i rzuciła jedyną rzeczą pod ręką, dużym, metalowym modelem układu słonecznego.
Wybrałam ten moment na użycie zaklęcia spowalniającego. Mantikora nie zdołała się poruszyć. Podbiegłam do niej i przebiłam sztyletem. Zaczęła w zwolnionym tempie rozpadać się w pył. Zwolniłam zaklęcie, zarówno powolności jak i niewidzialności.


Nagle, ostatkiem sił potwór poruszył ogonem i wystrzelił we mnie kolcem, po czym rozpadł się w pył, pozostawiając jedynie trofeum. Przeszył mnie ostry ból, padłam na kolana i zemdlałam.