czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział 1 Georgia

7 komentarzy:
Witajcie! To moje nowe opowiadanie. Rozdział bardzo krótki, ale tak niestety będzie. Zaczynamy z perspektywy OC, o której wcześniejszych przygodach też może kiedyś napiszę. Poznajcie Georgię (tak, specjalnie wybrałam tę czcionkę), jedną z samotnych herosów, raczej nietrudno się domyślić, kim będzie pozostała dwójka bohaterów. Ostrzegam, że opowiadanie jest niekanoniczne.
Rozdział choć odrobinę poprawiony i wysłany do bety.


Po ostatniej walce byłam wyczerpana, więc szybko zasnęłam, zapominając o odwiedzeniu sklepu spożywczego ze względu na skończone zapasy. Rano po wstaniu, przebraniu się i spakowaniu rzeczy wyruszyłam szybko wgłąb lasu, oddalając się od miasta.
Dochodziło południe. Przespałam prawie dwadzieścia godzin, co przyjęłam z ponurym jękiem. Zdecydowałam się zjeść po drodze, ponieważ okolice, w których przebywałam nie należały do bezpiecznych. W ciągu jednego dnia spotkałam masę potworów.


Wpierw zaatakował olbrzymi ogar o lekko widmowej, rozmazującej się sylwetce. Zagnał mnie do ciasnego zaułka, próbowałam walczyć, ale uderzył mnie ciężką łapą w brzuch i zamroczył. W miarę szybko się otrząsnęłam, przynajmniej na tyle, aby zrobić unik przed szczękami pełnymi nadzwyczaj ostrych zębów. Zacisnęły się jednak na moich włosach, rozrywając je.
Spróbowałabym użyć magii, ale nie miałam czasu, aby przypomnieć sobie odpowiednie zaklęcie. Wyciągnęłam więc z pasa sztylet i przebiłam łapę potwora, który ponownie się na mnie zamierzył. Zawył zaskoczony. Zamierzyłam się ponownie, trafiając w tętnicę, w tym czasie potwór wbił mi się pazurem w lewe przedramię. Krzyknęłam cicho i zaatakowałam ponownie, w to samo miejsce, jednak o wiele mocniej. Ogar rozpłynął się w pył, pozostawiając mnie z niezbyt głęboką, piekącą raną.
Kilka godzin później, gdy z opatrzonym ramieniem wracałam do kryjówki po obiedzie w miejscowej restauracji, napadło mnie dwóch cyklopów. Jeden z nich, bardzo niski, udając przypadkowego złodzieja zabrał mi torbę i uciekł. Pognałam za nim, szybko zmniejszając odległość, dzięki sporemu doświadczeniu. Nie z każdym potworem warto walczyć, czasami lepiej zabrać artefakt i uciekać, szczególnie jeśli od niedawna działasz sam.
Na początku wędrowałam sama przez tydzień. Ledwo radziłam sobie z potworami, uciekając i próbując słabych zaklęć, które mogły je otumanić na, co najwyżej, pięć minut. Potem spotkałam Sylvię, córkę Aresa, greckiego boga wojny i Fredericka, syna Apollina, rzymskiego boga łucznictwa, słońca oraz sztuki. Doznałam sporego szoku na wieść o rozdwojeniu jaźni bogów. Nigdy nie myślałam o rozdwojeniu jaźni jako o czymś realnym. Wydawało się po prostu jakimś… żartem? Nie, ciężko znaleźć odpowiednie słowo… A dodatkowo myśl o chorujących bogach była niewłaściwa. Cieszyłam się, że matka pozostała taka sama w obu formach, a przynajmniej tak twierdziła.
Dogoniłam złodzieja, gdy wbiegał do starego budynku z jednym oknem bez szyby. Farba w wielu miejscach odpadała, ale drzwi zdawały się porządne, choć zbyt duże jak na normalny dom. Wyczuwałam jednak tę dziwną aurę, która zawsze sprawiała, że miałam ochotę na mleko. Mgłę. Dużo mgły.
Lekkomyślnie weszłam do środka bez jakiegokolwiek zastanowienia nad możliwością pułapki i zostałam przygwożdżona do ściany. Nade mną stał ponad dwumetrowy mężczyzna z opaloną cerą i bujnymi włosami. Potrzebowałam chwili, aby przejrzeć tak dobrą iluzję, ale udało mi się. Jednym błękitnym okiem patrzył na mnie cyklop.
Z cienia wyszedł drugi, azjata trzymający moją torbę. Rozejrzałam się jeszcze po pomieszczeniu pełnym butelek po piwie. W najciemniejszym kącie leżała sterta złota, a także miecz, trochę błyskotek i niewielki sztylet. A obok… ludzka czaszka i trochę żeber z resztkami mięsa!
– Kogo my tu mamy? Malutka heroska. Wyjmij broń i rzuć pod tamtą ścianę. Tylko bez żadnych sztuczek – głos wysokiego brzmiał tak piskliwie, że w innych okolicznościach zaśmiałabym się.
Przełknęłam ślinę. Chciałam zwymiotować, ale powstrzymałam się. Musiałam myśleć szybko. Mając duży topór przy gardle wykonałam polecenie.
– Grzeczna dziewczynka – zarechotał chrapliwie ten niski. – A teraz wyjmiesz wszystko z tej torby i po kolei będziesz mi podawać.
Dzięki ci, mamo, torba, którą może otworzyć tylko półbóg!
Chwyciłam za rączkę i zastanowiłam jakiego zaklęcia użyć. Aby nie wzbudzać podejrzeń wykładałam mniej potrzebne rzeczy: kolczyki z cesarskiego złota, które świetnie nadawały się do schowania strzałek usypiających, jeśli człowiek miał przebite uszy (a nie miałam), nektar, ambrozję, portfel.
Do głowy przyszedł mi tylko jeden pomysł, który mógł mnie uratować z tej sytuacji. Zaklęcie oślepienia.
– Co tam jeszcze masz? Wyciągaj! Nie mamy całego dnia! – krzyknął ten wyższy.
Zapamiętałam dokładnie, gdzie leży ambrozja i wyjęłam mały kamyczek z wyżłobionym rysunkiem ślepca.
– Caecus! – wykrzyknęłam po łacinie, ponieważ zaklęcie zostało stworzone przez moją przyrodnią siostrę, rzymiankę.
Kupiłam je za dobre kilkaset dolarów, ale było warto. Światło, które wystrzeliło było tak intensywne, że nawet gdy zamknęłam oczy poczułam je. Oszołomiony cyklop zacisnął mocniej miecz, ale zdążyłam szybko przykucnąć, gdy się zachwiał. Dłonią poszukałam batona z ambrozją i ugryzłam go.
Smak najpyszniejszej czekolady jaką jadłam, połączony z waniliowym kremem macochy i pieprzową miętą wyhodowaną przez tatę w ogrodzie sprawił, że mruknęłam ze szczęścia. Niestety niższy cyklop usłyszał.
Poczułam ostrze przeszywające mi ramię, tuż nad poprzednią ranę. Wzrok już w miarę dochodził do siebie. Widziałam rozmazane sylwetki obu potworów. Podbiegłam do ściany i złapałam sztylet. Cicho stąpając na palcach, podbiegłam do wyższego cyklopa, teraz miotającego się po podłodze i wbiłam mu nóż w czoło z całej siły.
Krzyknął tak głośno i przeszywająco, że musiałam zasłonić uszy dłońmi. Potwór zaczął się rozsypywać w pył, a jego pobratymiec po omacku próbował uciec z choć częścią zdobyczy. Nie pozwoliłam mu.
Rzuciłam nożem, trafiając niskiego prosto w krzyż. Zawył i złapał się za bolące miejsce. Podbiegłam do sterty poprzednich zdobyczy i wyjęłam drugi sztylet. Zakrzywiony i czarny jak stygijskie żelazo.
Cyklop padł na ziemię, a ja podbiegłam i drugim sztyletem rozszarpałam mu szyję. Nie wydał już żadnego dźwięku, zmieniając się w pył. Skrzywiłam się, gdy kilka drobinek dotknęło rany ramieniu.
Wyszukałam w torbie bandaż i po szybkim oczyszczeniu zabandażowałam skórę. Nie chciałam na takie drobnostki marnować cennych eliksirów. Trochę leków śmiertelników zazwyczaj wystarczało.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. W miejscach obu potworów leżały teraz dwa zegarki. Musiały mieć jakieś magiczne właściwości, które mogłam zbadać, ale zostawiłam je na później. Podniosłam torbę i zaczęłam zbierać zgromadzone w pokoju przedmioty.
Po raz pierwszy od długiego czasu miałam wyrzuty sumienia po zabiciu potwora. Okazało się, że zarabiali w podobny sposób co ja. Jako „poszukiwacze skarbów”. Żyli na tym, co zabrali innym istotom. Może oni postrzegali półbogów tak jak my potwory?
Znalazłam tam kilka ciekawych rzeczy. Przede wszystkim książki, miecz ze stygijskiego żelaza oraz pierścień z czaszką, którą można było kręcić, dzięki sporemu poluzowaniu.
Wstałam i wyszłam z nowymi zdobyczami. Postanowiłam posiedzieć chwilę w bibliotece i poczytać nowe znaleziska.


Czytając właśnie o najnowszych planach dwójki cyklopów na temat odwiedzin w Westover Hall u mieszkającej tam mantikory, która pilnowała łuku z nieskończoną ilością strzał usłyszłam krzyk:
– Pomocy!
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam empuzę stojącą nad blondwłosym półbogiem. Ten sięgał do paska, zapewne po miecz. Musiałam go powstrzymać z dwóch powodów. Po pierwsze: pokonanie empuzy w pojedynku jest bardzo trudne. Po drugie: nie chciałam, aby dziewczynie stała się krzywda.
Spakowałam naprędce książki i w biegu pożegnałam się z bibliotekarką. Zbiegając po krętych schodach zastanawiałam się, czy nie przybędę zapóźno. W samej bluzie wyszłam na dwór i krzyknęłam:
– Prohibere!
Półbóg zatrzymał się wpół cięcia, a empuza, odporna na zaklęcie, odwróciła się w moim kierunku.
Nie miała wampirzej urody. Opalona jak gwiazda Hollywood z burzą czarnych włosów i różowymi paznokciami widocznie starała się odbiegać od typowego wyglądu. Jej wzrok był zarazem zdumiony i zawiedziony.
Podeszłam do niej szybko i wyszeptałam kilka słów. Kiwnęła głową, po czym odbiegła jakby nigdy nic w stronę grupy dziewcząt w drugim rogu placu. Zerknęłam na chłopaka. Schował miecz z wizerunkiem sowy do pochwy i przyglądał mi się podejrzliwie.
– Moja matka, Hekate jest władczynią empuz – wyjaśniłam. – Jestem Georgia.
– Cristian Zorro, syn Ateny. Błagam, nie komentuj nazwiska – dodał szyko. – Dzięki za pomoc. Masz ochotę na gorącą czekoladę? Ja płacę.
– Chętnie. Jestem padnięta!


W kawiarni został tylko jeden wolny stolik, który zajęliśmy. Cristian poszedł zamówić dwie gorące czekolady, a ja dokładnie się mu przyglądałam.
Mojego wzrostu szatyn z opaloną cerą i twarzą usianą piegami poruszał się bardzo szybko. Minęło zaledwie kilkanaście sekund i już wrócił z dwoma parującymi kubkami.
Spróbowałam swojego napoju. Był bardzo słodki, co zdecydowanie mi podpasowało. Zazwyczaj w kawiarniach podawali zbyt gorzką czekoladę z jeszcze gorszą bitą śmietaną. Od dawna nie brałam już żadnych dodatków.
Zerknęłam na Cristiana.
– Jesteś z jakiegoś obozu? – spytałam.
– Nie, wędruję i zarabiam na życie z artefaktów. A ty?
– Też – uśmiechnęłam się. – Masz jakichś towarzyszy?
– Chciałbym – mruknął.
– Taa, to wcale nie jest takie wspaniałe – wymamrotałam przez zaciśnięte zęby, zaciskając dłoń w pięść. – Może się wydawać, że jesteście najlepszymi przyjaciółmi. A gdy jedno odejdzie, drugie porzuci cię, jak śmiecia.
Spojrzał na mnie badawczo.
– Współczuję.
W jego błękitnych oczach widziałam szczerość. Spuściłam na chwilę wzrok, obserwując parę ulatniającą się z kubka. Upiłam łyk.
– W którą stronę idziesz? – zmieniłam temat.
– Wpierw kawałek do Nowego Jorku, potem na północ.
Posmutniałam lekko. Gdyby choć kawałek podróży się zgadzał miło byłoby podróżować z kimś. Oczywiście nie za długo, aby się nie przywiązać!
– Niedaleko, dzień drogi na pieszo stąd, jest szkoła, gdzie mieszka mantikora – wyjaśniłam. – Strzeże ona pewnego łuku, na którym mi obecnie zależy.
– Aha – westchnął. – Ja spieszę się na urodziny mamy, takto bym pomógł.
Szkoda.
– Może za jakiś czas miałbyś ochotę pozabijać trochę potworów wspólnie? Łupy podzielimy po połowie – zaproponowałam niepewnie.
– Chętnie – odparł rozpromieniony. – Masz telefon?
– Wiecznie wyłączony – westchnęłam.
– Może jak będziesz miała chwilę napiszesz do mnie z dwutygodniowym wyprzedzeniem?
– Okej, podasz numer?


Wracałam z lodziarni po miłej rozmowie z Cristianem. Miło porozmawiać z kimś po tak długiej samotności. Zazwyczaj mój kontakt z ludźmi ograniczał się do wyjaśnienia kelnerce czego chcę, ewentualnie kasjerce lub herosowi na targu półbogów.
Cristian opowiedział mi o swoich przygodach, zarabiał podobnie jak ja, ale zajmował się tym już ponad cztery lata. I żył. To bardzo pocieszało. Można żyć, nie dołączając do większej grupy. Samotnicy mieli prawo bytu.
Usłyszałam warczenie. Dobrze znane, które śniło mi się po nocach. Warczenie wilkołaka. Skoczyłam na drzewo i wspięłam się jak najwyżej. Dostrzegłam odległy, srebrny kształt, który niepokojąco szybko zbliżał się w moją stronę.
Niespokojnie przeszukałam torbę w poszukiwaniu czaru kuli ognia. Znalazłam i wyszeptałam zaklęcie, starając się użyć jak największej ilości mocy. Strach to spotęgował. Na wilka skierowała się kula mojego wzrostu, rosnąca coraz bardziej. Zachwiałam się, łapiąc ostrożnie drzewa, gdy uderzyła w potwora.
Płomień zgasł. W miejscu wilkołaka pozostała jedynie masa czarnego pyłu, którą porwał wiatr. Odczekałam chwilę i niezgrabnie zeszłam z drzewa. Padnięta jak po godzinie sprintu, spocona i z mdłościami odnalazłam wejście do kryjówki.
Już w środku, siedząc pod kocem zjadłam kawałek ambrozji, aby mdłości ustały. Odnalazłam zaklęcie czyszczące i rzuciłam na siebie, zużywając resztkę energii. Padłam na poduszkę i zasnęłam.


Gdy odpowiednio oddaliłam się od miasteczka, włożyłam rękę do torby i pomyślałam:
Jedzenie.
Chwilę później trzymałam w ręce jednego Sevendaysa, nie najświeższą, choć zdatną do spożycia bułkę i ostatnią kostkę serka topionego oraz do połowy pełną półtora litrową butlę wody. Rogala i picie wrzuciłam z powrotem i wyszukałam nóż.
Zaczęłam przygotowywać śniadanie w drodze, i tak, nawet gdy mieszkałam z rodzicami, nie potrafiłam posmarować niczego masłem bez łażenia w kółko, a tak przynajmniej zbliżałam się do jednego ze starych miejsc wypoczynkowych, zresztą słyszałam, że w pobliskiej szkole grasuje mantikora i pilnuje łuku, do którego zawsze ma się strzałę. Dałoby się na tym nieźle zarobić, szczególnie, że wystarczyło wystrzelać całą masę strzał do czegoś miękkiego i sprzedać. O ile zostały wykonane z porządnego metalu…
Wrzuciłam śmieci do torebki i zajęłam się jedzeniem bułki. Obserwowałam oszronione drzewa, wypatrując potworów. Dzięki pewnemu zaklęciu mojej złej nieśmiertelnej siostry te stworzenia mogły wyczuwać półbogów, jednak starała się maskować zapach eliksirami, jednak po poprzednim dniu dało się zauważyć, na ile to działało.
Ja sama, o ile się skupię, mogę wywołać podobny efekt z potworami, ale ciężko wtedy zrobić dobrze cokolwiek innego, choć przy jedzeniu tak niedobrej bułki dobrze było nie myśleć. Zazwyczaj wykorzystywałam to, gdy szukałam artefaktów. Węch działał również na półbogów, ale tylko z odległości przynajmniej dwudziestu metrów. Na potwory w promieniu stu.
Wyjęłam jeszcze wodę i wypiłam mały łyczek. Zdecydowanie zbyt zimna. Wolałam nie korzystać z magii, więc wyszukałam kubek i wlałam do połowy napój, po czym włożyłam tam jeszcze sztylet, który specjalnie podgrzałam. Woda szybko zaczęła widocznie parować.
Funkcja podpalania przydawała się przy walce z wilkołakami i wypalaniem zaklęć w kamieniu, ale to zastosowanie wydawało się nie mniej przydatne.
Szybko wyjęłam nóż i, chowając go do pochwy, dolałam odrobinę zimnej wody z butelki, którą ponownie schowałam do torby. Napój nadal był ciepły, ale nie parzył, więc wypiłam go duszkiem.
Sprawdziłam jeszcze „radar” i pewna, że nic mnie nie zaatakuje, przyśpieszyłam kroku.

Mimo że bardzo starałam się poruszać dość szybko nie udało mi się dotrzeć do Westover Hall przed zapadnięciem zmroku, więc zdecydowałam się na utworzenie nowej kryjówki.
Znalazłam dość niewielką jaskinię, przykrytą liśćmi. Z gałązek stworzyłam przykrycie dla otworu, które pokryłam zebranymi liśćmi. Weszłam do jaskini i przysłoniłam wejście. Wyszukałam w torbie odpowiedni obrazek, czyli termometr z dość wysoką temperaturą i wypowiadając odpowiednie zaklęcie, położyłam w najdalszej części jaskini. Wyżłobiłam go w kamieniu, bo w zimę bardzo się przydawał, a ja wolałam nie ryzykować, ale to sprawiło, że moc zaklęcia powiększyła się kilkakrotnie.
Wyjęłam śpiwór i koc, którym natychmiast się przykryłam oraz poduszkę. Nie wyobrażałam sobie od dawna życia bez torby, która może wszystko pomieścić i nawet nie jest ciężka. Mama zdecydowanie miała dobry gust.
Sprawdziłam na zegarku godzinę i zabrałam się za powtarzanie informacji o mantikorach i przeglądanie zaklęć. Zamierzałam zajść ją w jakiejś klasie i wyciszyć pokój, aby krzyk nie dotarł do śmiertelników, bo musiałam jeszcze znaleźć łuk.
Powinnam założyć zbroje przeciwko kolcom, ale ona może mnie spowolnić. Spowolnić…
Mam jakieś zaklęcia spowalniające?
Zastanowiłam się i zaczęłam przeszukiwać torbę. Znalazłam dwa jednorazowe, przydałyby się. Wyjęłam bluzę, igłą i nić. Przyszyłam zaklęcia i zabezpieczyłam je przed ogniem i podarciem, co jeszcze mocniej ścisnęło mi żołądek. Wyjęłam Sevendaysa i po otwarciu paczki przerwałam go na pół, a resztę schowałam.
Zjadłam, co miałam i wyszukałam lusterko oraz nożyczki. Ogar wyrwał mi mnóstwo włosów z lewej strony głowy, jednak te po prawej pozostały nienaruszone. Poprawiłam odrobinę efekt przycinając je na skos przez plecy, po czym postrzępiłam końcówki. Nadal nie wyglądało to w moim stylu, ale całkiem krótkie włosy były gorsze, a nie sięgające do ramion z jednej strony, a pośrodku i po drugiej za pas zdecydowanie wyglądały gorzej.
Rozczesałam jeszcze kołtuny i spokojnie położyłam się spać do śpiwora, ogrzana miłym ciepłem magii.

Oczywiście śnił mi się koszmar. No bo jak inaczej, gdy próbowałam wyspać się przed podróżą i ciężką walką.
Zobaczyłam mój stary dom. Na środku siedziała rodzina. Tata starający się ochronić dzieci przytulał je do siebie, macocha próbująca uspokoić najmłodszą Mai, dwunastoletnia Elizabeth, gasząca pożar wodą z kranu.
Do rodziny zbliżało się pięć empuz. Mówiły coś, ale nie słyszałam wśród krzyku Mai. Tata stawiał dzieci na kamiennym blacie, a macocha uderzała empuzy miotłą. Nic sobie z tego nie robiły, zbliżając się coraz bardziej. Wtedy rozległo się wycie.
Przez wybitą szybę do domu wdarły się wilki. Pierwszy tuzin skoczył na empuzy, natomiast pozostałe złapały dzieci za ubrania i ciągnęły. Rodzina próbowała przebiec przez coraz większy ogień.
Wszystkim dzieciom udało się bez najmniejszej szkody przetrwać, ale tata i macocha nie mieli tyle szczęścia. Ubrania zaczęły się palić i zanim udało im się dotrzeć do drzwi tarasu przez które uciekały dzieci, wszystkie wilki odeszły, pozostawiając poszatkowane empuzy.
Dwie z nich jeszcze żyły. Rzuciły się na dorosłych, którzy upadli na płomienie i rozszarpały im gardła. Ostatkiem sił macocha krzyknęła. Tacie się to nie udało.

Moja dawna przyjaciółka, Sylvia, polowała wraz z Łowczyniami.Przez te pół roku wcale nie urosła, nie wyglądała na ani odrobinę starszą. Jedyną zmianą była skórka, która nabrała srebrnego blasku.
Przyczajona w zaroślach dziewczyna nagle krzyknęła i obróciła się. Z jej pleców wystawał sztylet, na szczęście z boku, na biodrze, a nie przy sercu, ktoś musiał nie wcelować. Jej koleżanki napięły łuki, ale z zarośli wyszedł wysoki czarnoskóry mężczyzna, trzymający jedną z Łowczyń, dziewięcioletnią Nathalie, urodzoną w średniowieczu. Sztylet został wycelowany w jej gardło.
– Broń na ziemię, albo dziewczyna zginie.
Na dowód swoich słów docisnął ostrze mocniej, aż popłynęła krew. Nathy cała drżała, ale nie odważyła się nic powiedziedzieć.
Dziewczyny opuściły łuki i złożyły je pod swoimi stopami, wszystkie kochały tą małą, uroczą dziewczynkę.
Wtedy z zarośli wyszło kilkanaście oread, nimf gór. Każda trzymała łuk w dłoni i celowała go w inną łowczynię. Ubrane w spodnie i bluzy pochodzenie zdradzały jedynie nogami zrośniętymi z ziemią. Idąc nie podnosiły ich, tylko sunęły, a charakterystyczne wzniesienie w miejscach stup przesuwało się. Włosy związały w kitki i z groźną miną na twarzach o twardych rysach napinały cięciwy. Oczy każdej z nich miały jednak dziwny złoty kolor. Nie wierzyłam, aby atakowały z własnej woli.


Nagle na polance wybuchło srebrne światło, ale nie zobaczyłam, co się stało dalej, obudziłam się.