Dziś dość pechowy dla Georgii dzień. Ale zawsze mogło być gorzej! Wiem, że nie piszę dobrych scen akcji, właśnie dlatego chcę aby pojawiło się ich dużo. Nie oszukujmy się, to fanfik, nie musi być idealny, chcę się za jego pomocą czegoś nauczyć. Część scen wydaje mi się nierozwinięta, ale pozostawiam to do Waszej oceny. Wskazujcie wątki, które wydają się pominięte. I komentujcie walki. Zawsze wydają mi się beznadziejne.
Jestem dumna, że zyskałam wartościowych czytelników, którzy dodają od siebie pomocne uwagi. Dziękuję Sajdi, Annabell di Angelo i Imagine Warrior. Liczę, że z czasem będę popełniała mniej błędów.
Dostałam też pierwszy spam, który pięknie widnieje w Spamowniku! Zrobię kolekcję tego typu komentarzy.
Zebranie obozowiska i przygotowanie się do dalszej podróży nie zajęło mi wiele czasu. Sprawdziłam czy nie ma nigdzie potworów, po czym wyjrzałam na zewnątrz. Nikogo nie było. Wyjęłam resztę Sevendaysa i jadłam go, powoli idąc poboczem. Nieważne, że droga była zbyt wąska dla samochodów, chodzenie środkiem nie leżał w mojej naturze.
Rozmyślałam o rozmowie z Cristianem. Jego propozycja, co do wspólnej wędrówki wydawała się miłą odmianą.
Napiłam się jeszcze wody, która jeszcze nie wystygła po cieple zaklęcia. Czułam czyjś wzrok na sobie. Sprawdziłam „radar”, nic. Wyjęłam sztylet z pochwy i obróciłam się szybko. Kilkanaście metrów za mną stała jakaś dziewczyna, zapewne śmiertelniczka, i z niepokojem patrzyła na mój sztylet. Chyba widziała go w prawdziwej formie.
Mogła mieć co najwyżej dwanaście lat. Rude włosy zaczesała w dwie kitki i założyła żółtą opaskę, zupełnie nie pasującą do fioletowej kurtki i bordowych spodni. Na rękach miała bransoletki z żyłek, głównie w kolorach flagi USA.
Odłożyłam broń do pochwy i włożyłam do kieszeni, nie nosiłam rękawiczek, bo ciężko utrzymać miecz w śliskim materiale, a tym bardziej precyzyjnie kierować mgłą, która w moim przypadku wydostawała się zawsze dłonie. Niezbyt dobrze mi to szło i z gołymi rękami. Nie rozumiałam tego zupełnie.
– Kim jesteś?! – spytałam ostro.
Dziewczynie ciężko było otrząsnąć się z szoku na widok broni, ale odpowiedziała:
– As-Astrid McMillan.
Podeszła do mnie, ostrożnie wyciągając dłoń, którą bez wahania uścisnęłam.
– Georgia.
Chwilę milczałyśmy, nie widziałam, jak wytłumaczyć ten sztylet.
– Jesteś półboginią, prawda? – spytała, a ja wybałuszyłam oczy.
– Skąd wiesz? – Uznałam, że nie ma co kłamać.
– Masz sztylet z niebiańskiego spiżu – stwierdziła.
– Wymieszanych z cesarskim złotem i stygijskim żelazem, wypalonych w Flegtonie – sprecyzowałam, aby zbić ją z tropu.
– Nie wiem, czym jest „flekston” i te dwa metale. A zresztą nieważne… Moja przyrodnia siostra jest córką Hefajstosa i opowiadała mi o nich. Jesteś na misji w Obozie Herosów? – spytała podniecona.
– Nie jestem z Obozu Herosów – rzekłam przez zaciśnięte zęby.
To miejsce denerwowało mnie jak nic innego. Jeden chłopak, blondwłosy syn Hermesa z wielką blizną na twarzy, okradł mnie z bardzo cennego towaru, jednej z kulek prawdy. Każda odpowiadała na jedno, wybrane pytanie. Potrafiły doradzać, przepowiadać przyszłość, zdradzać przeszłość. I o tego żaden bóg nie potrafił ich kontrolować!
– Och… – Mina Astrid widocznie zrzedła. – To skąd?
– Wędruję, zabijam potwory, zabieram łupy, sprzedaję je. Mieszkam tam, gdzie chcę, nie mam misji, którą muszę wykonać. W tej chwili idę do Westover Hall.
– Ja też, to jakiś kwadrans drogi stąd, mama poprosiła o wypisanie mnie z internatu, bo koleżanki zawsze robiły mi coś wrednego. Obcinały włosy, malowały twarz, niszczyły ubrania. Gdy w nocy wrzuciły mnie pod prysznic z lodowatą wodą, tak się rozchorowałam, że teraz mieszkam w domu – mówiła tak szybko, że ledwo rozumiałam, ale przynajmniej zaczęła iść w odpowiednim kierunku. – Nauczyciele próbowali mnie przenieść a je zdyscyplinować, ale to nic nie dawało…
Na wzmiankę o nauczycielach ożywiłam się. To oni najczęściej straszyli w szkołach.
– Nie wiesz może, który z nich może być potworem? Najczęściej to ten najwredniejszy w stosunku do uczniów.
– Pan Cierniak, zastępca dyrektora jest okropny…
Zaczęła się na ten temat rozwodzić, a ja w pamięci notowałam informacje. Gdy skończyła dostrzegłam oszronione urwisko, na którym stała szkoła.
Budynek wyglądał jak zamek Voldemorta. Zbudowany z czarnego kamienia, z wieżyczkami i okienkami strzelniczymi oraz dwuskrzydłową drewnianą bramą, stał na tle pochmurnego nieba i oceanu.
– A kto jest twoim boskim rodzicem?
– Hekate – odparłam.
– Ta od Mgły?
Westchnęłam rozdrażniona.
– Tytanida magii, rozdroży i Mgły. Z naciskiem na to pierwsze.
– Jesteś czarodziejką?
– Znam trochę przydatnych zaklęć, ale mój brat Abrakas jest lepszy. Ulubieniec mamusi i te sprawy.
– Rozumiem.
Szłyśmy chwilę w milczeniu. Zaburczało mi w brzuchu, co Astrid musiała usłyszeć.
– Jesteś głodna? Mama zrobiła mi kanapkę z serem żółtym, której nienawidzę.
– Chętnie.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wzięłam bułkę. Wgryzłam się w nią powoli, rozkoszując się miękkością pieczywa.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wzięłam bułkę. Wgryzłam się w nią powoli, rozkoszując się miękkością pieczywa.
– Podasz mi godziny dzwonków na przerwy? – zapytałam.
Kiwnęła głową, więc podałam jej kartkę i długopis. Papier położyła na prawej dłoni, a lewą pisała, mimo to jej pismo było bardzo równe i zaskakująco ładne. Oddała mi przedmioty i ruszyłyśmy w stronę drogi, aby wspiąć się na urwisko.
Okazało się, że biegła całkiem okrężnie, a przez mnie Astrid miła mało czasu. Wyszukałam w torbie kawałek drewna z obrazkiem i kazałam koleżance się zatrzymać.
– Zdejmij na chwilę plecak. Masz taśmę.
– Jasne, tylko szybko! Muszę się jeszcze potem przebrać w mundurek – ostrzegła.
Odcięłam kilka skrawków sztyletem i przylepiłam zwój do kurtki dziewczyny.
– Załóż plecak na brzuch – poinstruowałam.
Wykonała szybko polecenia, a ja wypowiedziałam zaklęcie πέτομαι, jedno z nielicznych greckich jakie znałam. W miejscu rysunku pojawiły się wielkie, białe skrzydła i zaczęły trzepotać. Astrid oniemiała.
– Leć! – rzekłam. – Mów po prostu gdzie.
– Góra – pisnęła. – Przód, stop, prawo, stop, na ziemię.
Skrzydła posłusznie wykonywały jej polecenia. Był to ten specyficzny rodzaj zaklęć, którymi mogły sterować wszystkie istoty, ale aktywować i dezaktywować jedynie magiczne.
Gdy stanęła na ziemi, krzyknęłam: prohibere, przeciwzaklęcie po łacinie, i tabliczka upadła na ziemię.
– Teraz zrzuć ją!
Astrid podniosła kawałek drewna i podeszła do urwiska, po czym na moich oczach schowała ją do plecaka i uciekła:
– Co mi zrobisz? Wy, herosi, podobno nie możecie walczyć ze śmiertelnikami. Twoja broń przejdzie przeze mnie, jak przez hologram.
Zaśmiała się i odbiegła.
– Wracaj! – krzyknęłam, oddałam jej jedyne zaklęcie lotu, jakie miałam!
Powiedziałam kilka przekleństw i ruszyłam okrężną drogą do szkoły. Przynajmniej miałam jakiś powód, aby włóczyć się po szkole bez mundurka. Uznałam tę sprawę za najważniejszą. Tak trudne zaklęcia nie rosną na drzewach, co z tego, że zrobiono je na drewnie?
Wdrapując się na klif rozmyślałam nad przeróżnymi przekleństwami, którymi uraczę tę mlautKą śmiertelniczkę. Jaka byłam naiwna! Nie powinnam bratać się z ludźmi, to się zawsze źle kończyło.
Zerknęłam na zegarek i godziny dzwonków. O ile mnie nie okłamano, powinien wybić za kilka minut. Pośpiesznie pobiegłam wzdłuż ogrodzenia i znalazłam się przed otwartą bramą.
Ostrożnie przekroczyłam ją i wkroczyłam na dziedziniec. Skupiłam się na obecności potworów. Poczułam jednego z nich. Mimo iż był to zapach dało się go dostrzec nosem, oczami i skórą, jako złe uczucie jednak wyczuwalnie nie nasze. Obrzydlistwo.
Zdjęłam kurtkę i weszłam do szkoły. Na brzuchu miałam doszyte kartki z runami. Sztylet przydawał się tylko w sytuacjach awaryjnych, nigdy nie uczyłam się nim władać na poważnie.
Ruszając korytarzem, związałam włosy w niskiego, płaskiego koka, aby znowu nie zostały zniszczone. Ponownie włączyłam „radar”. Trochę w górę i na skos. Powoli zbliżałam się do schodów.
Zaczęłam wyczuwać coś jeszcze. Półbogowie? Dwójka bardzo silnych lub trójka normalnych sądząc po wibracjach na czole. Położyłam dłonie na zaklęciach i wspinałam się szybciej. Gdy weszłam na górę usłyszałam beczenie – satyr.
Zbliżyłam się do drugich drzwi na prawo, sali numer 47. Przyłożyłam oko do zamka. Satyr osłaniał dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, zapewne po drugiej stronie stał potwór.
Oboje dzieci miało bladą oliwkową cerę, czarne włosy i grymas przerażenia na twarzy. Chłopiec kurczawo zaciskał palce na niedużym pudełku z grą, a dziewczyna starała się go zasłonić.
Na pryszczatej twarzy satyra malowała się zaciętość pomieszana z niepewnością. Współczułam mu. Obóz Herosów wysyłał biedne duchy natury, aby narażały się potworom i zabierały herosów. A one tylko chcą szukać Pana!
Wygrzebałam zaklęcie niewidzialności i rzuciłam je na siebie. Niestety było tylko jedną ze znalezionych jednorazówek, do tego papierowych. Cóż, trzeba sobie radzić. Powoli otwarłam drzwi, licząc, że potwór nie zauważy.
Poszczęściło mi się. Zobaczyłam lwa ze błoniastymi, czarnymi skrzydłami i również ciemnym ogonem pokrytym gęsto kolcami. Tym, co najbardziej zwracało uwagę był wzrost. Około dwa metry długości i jeden szerokości. Wzdrygnęłam się.
Spróbowałam Mgły, aby zamaskować zapach i dźwięk. O ile nikt nie wiedział o mojej obecności mogło pójść łatwo. Zmienić choć odrobinę coś, co jest widzialne – tego nie potrafiłam.
Wyciszyłam pomieszczenie pierwszym zaklęciem, po czym oderwałam je i schowałam do niewidzialnej torby.
– Za nic się do niego nie przyłączą! – krzyczał satyr.
– Zobaczymy, wpierw wgryzę się w koźlinę, potem zobaczymy czy zrobię deser z półboga. Sojuszników naturalnie nie tykam – mówiła mantikora, akcentując ostatnią sylabę.
– Nigdy! – pisnął chłopczyk, ściskając mocniej pudełko z grą.
– A ty, Bianco? – spytał potwór.
– Nie! – krzyknęła i rzuciła jedyną rzeczą pod ręką, dużym, metalowym modelem układu słonecznego.
Wybrałam ten moment na użycie zaklęcia spowalniającego. Mantikora nie zdołała się poruszyć. Podbiegłam do niej i przebiłam sztyletem. Zaczęła w zwolnionym tempie rozpadać się w pył. Zwolniłam zaklęcie, zarówno powolności jak i niewidzialności.
Nagle, ostatkiem sił potwór poruszył ogonem i wystrzelił we mnie kolcem, po czym rozpadł się w pył, pozostawiając jedynie trofeum. Przeszył mnie ostry ból, padłam na kolana i zemdlałam.